Jakoś wbrew pierwotnym zamiarom nieczęsto dzielę się na tym blogu wrażeniami z lektur. Bo i ostatnimi czasy za bardzo nie ma z czego. Niestety czytam głównie projekty uchwał, release notes, instrukcje stanowiskowe i tym podobne bzdety. Spowodowało to przy okazji zmianę moich czytelniczych upodobań bo o ile kiedyś bardziej lubiłem literaturę faktu i publicystykę, tak teraz jak już od wielkiego dzwonu zdarzy mi się czytać coś dla przyjemności to zdecydowanie preferuję beletrystykę.
Tak to ostatnio wziąłem się za „Księgę jesiennych demonów” Jarosława Grzędowicza, kolejną z wydłużającej się w nieskończoność prywatnej listy książek czekających na przeczytanie. Książka jak książka – z okładki gapi się na nas jakiś bezpłciowy stwór z wielkim okrwawionym nożem. W połączeniu z tytułem od razu zapowiada czego się spodziewać – groza, horror ewentualnie fantastyka. Gdyby nie entuzjastyczne recenzje osób o których wiem, że mają gusty podobne do moich, w ogóle bym po nią nie sięgnął. A i tak podchodziłem raczej ze sceptycyzmem.
Mój sceptycyzm został obezwładniony już na drugiej stronie, gdyż książka zaczyna się od fragmentu „Komu bije dzwon” Kultu:
Znowu widzę dziś zachód słońca
Znowu udało się doczekać końca
Mniej szczęścia mieli – ilu ich było
Wielu – nawet ich nie liczyłem
Codzienne żniwo swoje zbieram
Kres podróży każdego dnia
Być czy mieć takie dwa pytania
Bliżej ku celom posiadania
Tak się składa że to jeden z moich ulubionych kawałków ever. Tak że poczułem jakby autor puścił mi oczko sygnalizując że nadajemy na tych samych falach.
I tak faktycznie było, już pierwsze opowiadanie (bo „Księga…” to zbiór opowiadań) „Klub absolutnej karty kredytowej” zdecydowanie przypadło mi do gustu. A jak się później okazało jest to zdecydowanie najsłabsze i odstające od pozostałych opowiadanie zbioru.
Smaczków książka ma zdecydowanie zbyt wiele, żeby je tu opisywać. Pozostanę przy najważniejszym. Nie wiem czy potworkowata postać z okładki to celowy zabieg czy ignorancja redaktora który dobrał ją do tytuły bez czytania książki – ale właśnie razem z tytułem znakomicie spełnia swoją rolę. Myli i wprowadza czytelnika na fałszywy trop grozy, horroru, fantastyki.
Tymczasem im dłużej czytałem tym większą miałem wątpliwość co do takiej klasyfikacji gatunkowej. Oczywiście w opowiadaniach pojawia się sklep z magią, szaman, wiedźmy, wilkołaki, sukkuby a nawet sam diabeł we własnej osobie. Niemniej nie jest to pełna galeria „jesiennych demonów”. To zdecydowanie tylko lukier, dodatek, z czasem doszedłem do wniosku że potrzebny autorowi tylko do kontrastu z prawdziwymi horrorami przewijającymi się na kartach książki: nadopiekuńczą matką niszczącą małżeństwo córki, wiecznym brakiem pieniędzy, zaprzężeniem do biurowego kieratu przestawiania cyferek w tabelkach codziennie od 8 do 16, uwiezieniem w blokowej klitce z trójką dzieci i teściami, powolnego gnicia małżeństwa i oddalania się od siebie bliskich kiedyś ludzi, czy wreszcie nieuchronnego jak podatki procesu najpierw społecznego a potem fizycznego wyłączania kolejnych funkcji życiowych i coraz bardziej stromego zjazdu w kierunku dwóch metrów pod ziemią.
Żeby jeszcze lepiej zilustrować przytoczę fragment z opowiadania „Piorun”:
„Każda kolejna kłótnia była gorsza od poprzedniej. Janusz nie umiał się kłócić. Zwyczajnie nie umiał, tak jak nie umiał grać na flecie. Brnął więc w jakieś idiotyczne wywody, usiłując jej przypominać wcześniejsze deklaracje, kiedy to mówiła co innego, jakby nie można było w dowolnym momencie zmienić zdania o sto osiemdziesiąt stopni. Przeprowadzał logiczne rozbiory zdań, które wykrzyczała, i usiłował wykazać jej błędy lub nieuczciwość w rozumowaniu. Udowadniał, że niczego takiego nie powiedział albo że miał co innego na myśli.
Było to żałosne. Przypominało bójkę pomiędzy chudym czternastolatkiem a wyszkolonym do walki wręcz komandosem. Bez wysiłku w pół zdania zmieniała temat, odwracała kota ogonem. Kiedy przypierał ją do muru, łgała bez zmrużenia powiek. Kiedy tylko chciała, wpadał we wściekłość. Kiedy chciała, było mu wstyd i żal. Wywlekała jakieś drobiazgi z przeszłości, nadając im wymiar międzynarodowych afer. I cały czas wiedziała, gdzie bić tak, żeby naprawdę bolało.
Ostatecznie tracił zimną krew i wrzeszczał na nią jak ranny, oszalały pawian. W jakiejś furii, wywołanej naiwnym poczuciem niesprawiedliwości, rozwalił pięścią kuchenną szafkę. Bo mu się wydawało, że pewnych rzeczy mówić bliskiemu człowiekowi nie wolno.
A potem łaził całymi dniami chory, zmęczony, z obolałą duszą. Najgorsze było to, że ta wlokąca się wojna zostawiała za sobą zgliszcza, które nie dawały się odbudować, i rany, które nie chciały się goić. Wszystko waliło się, łamało, rozsypywało i szło w diabły. Czuł, że idą już ścieżkami bez powrotu.”
Fantastyka jak z koziej rzyci trąba.
„Księgi jesiennych demonów” nie da się zamknąć z poczuciem ulgi, że trochę się pobaliśmy dla psychicznej higieny, ale teraz koniec - to były wszystko wymyślone strachy, a teraz wracamy do naszego racjonalnego, poukładanego i bezpiecznego świata.
Ta książka to spojrzenie w Otchłań, którą nosimy w sobie. Najstraszniejsze jesienne demony to my.