Marcin Horała Marcin Horała
140
BLOG

Księga jesiennych demonów

Marcin Horała Marcin Horała Kultura Obserwuj notkę 3

Jakoś wbrew pierwotnym zamiarom nieczęsto dzielę się na tym blogu wrażeniami z lektur. Bo i ostatnimi czasy za bardzo nie ma z czego. Niestety czytam głównie projekty uchwał, release notes, instrukcje stanowiskowe i tym podobne bzdety. Spowodowało to przy okazji zmianę moich czytelniczych upodobań bo o ile kiedyś bardziej lubiłem literaturę faktu i publicystykę, tak teraz jak już od wielkiego dzwonu zdarzy mi się czytać coś dla przyjemności to zdecydowanie preferuję beletrystykę. 

Tak to ostatnio wziąłem się za „Księgę jesiennych demonów” Jarosława Grzędowicza, kolejną z wydłużającej się w nieskończoność prywatnej listy książek czekających na przeczytanie. Książka jak książka – z okładki gapi się na nas jakiś bezpłciowy stwór z wielkim okrwawionym nożem. W połączeniu z tytułem od razu zapowiada czego się spodziewać – groza, horror ewentualnie fantastyka. Gdyby nie entuzjastyczne recenzje osób o których wiem, że mają gusty podobne do moich, w ogóle bym po nią nie sięgnął. A i tak podchodziłem raczej ze sceptycyzmem. 

Mój sceptycyzm został obezwładniony już na drugiej stronie, gdyż książka zaczyna się od fragmentu „Komu bije dzwon” Kultu: 

Znowu widzę dziś zachód słońca

Znowu udało się doczekać końca

Mniej szczęścia mieli – ilu ich było

Wielu nawet ich nie liczyłem

Codzienne żniwo swoje zbieram

Kres podróży każdego dnia

Być czy mieć takie dwa pytania

Bliżej ku celom posiadania 

Tak się składa że to jeden z moich ulubionych kawałków ever. Tak że poczułem jakby autor puścił mi oczko sygnalizując że nadajemy na tych samych falach. 

I tak faktycznie było, już pierwsze opowiadanie (bo „Księga…” to zbiór opowiadań) „Klub absolutnej karty kredytowej” zdecydowanie przypadło mi do gustu. A jak się później okazało jest to zdecydowanie najsłabsze i odstające od pozostałych opowiadanie zbioru. 

Smaczków książka ma zdecydowanie zbyt wiele, żeby je tu opisywać. Pozostanę przy najważniejszym. Nie wiem czy potworkowata postać z okładki to celowy zabieg czy ignorancja redaktora który dobrał ją do tytuły bez czytania książki – ale właśnie razem z tytułem znakomicie spełnia swoją rolę. Myli i wprowadza czytelnika na fałszywy trop grozy, horroru, fantastyki.  

Tymczasem im dłużej czytałem tym większą miałem wątpliwość co do takiej klasyfikacji gatunkowej. Oczywiście w opowiadaniach pojawia się sklep z magią, szaman, wiedźmy, wilkołaki, sukkuby a nawet sam diabeł we własnej osobie. Niemniej nie jest to pełna galeria „jesiennych demonów”. To zdecydowanie tylko lukier, dodatek, z czasem doszedłem do wniosku że potrzebny autorowi tylko do kontrastu z prawdziwymi horrorami przewijającymi się na kartach książki: nadopiekuńczą matką niszczącą małżeństwo córki, wiecznym brakiem pieniędzy, zaprzężeniem do biurowego kieratu przestawiania cyferek w tabelkach codziennie od 8 do 16, uwiezieniem w blokowej klitce z trójką dzieci i teściami, powolnego gnicia małżeństwa i oddalania się od siebie bliskich kiedyś ludzi, czy wreszcie nieuchronnego jak podatki procesu najpierw społecznego a potem fizycznego wyłączania kolejnych funkcji życiowych i coraz bardziej stromego zjazdu w kierunku dwóch metrów pod ziemią. 

Żeby jeszcze lepiej zilustrować przytoczę fragment z opowiadania „Piorun”: 

„Każda kolejna kłótnia była gorsza od poprzedniej. Janusz nie umiał się kłócić. Zwyczajnie nie umiał, tak jak nie umiał grać na flecie. Brnął więc w jakieś idiotyczne wywody, usiłując jej przypominać wcześniejsze deklaracje, kiedy to mówiła co innego, jakby nie można było w dowolnym momencie zmienić zdania o sto osiemdziesiąt stopni. Przeprowadzał logiczne rozbiory zdań, które wykrzyczała, i usiłował wykazać jej błędy lub nieuczciwość w rozumowaniu. Udowadniał, że niczego takiego nie powiedział albo że miał co innego na myśli.

Było to żałosne. Przypominało bójkę pomiędzy chudym czternastolatkiem a wyszkolonym do walki wręcz komandosem. Bez wysiłku w pół zdania zmieniała temat, odwracała kota ogonem. Kiedy przypierał ją do muru, łgała bez zmrużenia powiek. Kiedy tylko chciała, wpadał we wściekłość. Kiedy chciała, było mu wstyd i żal. Wywlekała jakieś drobiazgi z przeszłości, nadając im wymiar międzynarodowych afer. I cały czas wiedziała, gdzie bić tak, żeby naprawdę bolało.

Ostatecznie tracił zimną krew i wrzeszczał na nią jak ranny, oszalały pawian. W jakiejś furii, wywołanej naiwnym poczuciem niesprawiedliwości, rozwalił pięścią kuchenną szafkę. Bo mu się wydawało, że pewnych rzeczy mówić bliskiemu człowiekowi nie wolno.

A potem łaził całymi dniami chory, zmęczony, z obolałą duszą. Najgorsze było to, że ta wlokąca się wojna zostawiała za sobą zgliszcza, które nie dawały się odbudować, i rany, które nie chciały się goić. Wszystko waliło się, łamało, rozsypywało i szło w diabły. Czuł, że idą już ścieżkami bez powrotu.”  

Fantastyka jak z koziej rzyci trąba.  

„Księgi jesiennych demonów” nie da się zamknąć z poczuciem ulgi, że trochę się pobaliśmy dla psychicznej higieny, ale teraz koniec - to były wszystko wymyślone strachy, a teraz wracamy do naszego racjonalnego, poukładanego i bezpiecznego świata.  

Ta książka to spojrzenie w Otchłań, którą nosimy w sobie. Najstraszniejsze jesienne demony to my.

Z wykształcenia prawnik i politolog. Z zawodu specjalista organizacji zarządzania procesowego i zarządzania projektami. Z zamiłowania samorządowiec i publicysta. Radny miasta Gdyni, ekspert Fundacji Republikańskiej, przewodniczący Zarządu Powiatowego PiS w Gdyni. Zamierzam kandydować na urząd prezydenta miasta Gdyni.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura